Od dłuższego czasu śledzę różne portale internetowe, blogi i vlogi, których główną tematyką jest cukrzyca i życie z cukrzycą. Są one pełne wskazówek jak sobie radzić podczas podróży. Nie będę powielać informacji, choć w skrócie mogę napisać, że im więcej weźmiemy tym lepiej. W zależności od ilości dni w podróży i kierunku mój zestaw nieznacznie różni się, głównie ilością zapasów:
- peny z insulinami
- zapas insuliny
- zapasowy pen
- zapasowe igły
- glukometr
- zapas pasków
- zapas igieł do nakłuwacza
- zapasowy glukometr
- glukagen
- ubezpieczenie (wykupuję dodatkowe)
- Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego EKUZ (jeżeli podróż odbywa się w UE czy EFTA)
Jeżeli chodzi o ilość zapasów, to zależy od długości podróży i kierunku. Insuliny biorę zazwyczaj 2-3 fiolki więcej- przy pobycie tygodniowym. Pasków 2 opakowania (jedno starcza mi na ok 10 dni).
Nie korzystałam nigdy z glukozy w płynie czy toreb termicznych. Zazwyczaj w podróży mam butelkę coli ( którą jednak prawie wszędzie można też kupić) i snickersy. Choć czekoladowe to są u mnie sprawdzone- karmel podnosi szybko cukier, a dodatkowo łatwo utrzymać go dłużej w normie, bo i tłuszcz i orzeszki ma w sobie. Generalnie sugeruję mieć przy sobie rzeczy sprawdzone na sobie. Każdy z nas wie co mu najlepiej pomaga i co lubi. Co do torby termicznej i przechowywania insuliny to bywałam w takich miejscach, gdzie było gorąco i nie było lodówki. Co więcej kilkanaście lat temu ciężko było dostać torbę termiczną czy kosmetyczkę (bardziej praktyczną). W moim przypadku nie zauważyłam różnic w działaniu insuliny. Nie jest to poparte badaniami naukowymi, ale jedynie obserwacją siebie samej. Wiadomo, że nie trzymałam insuliny na słońcu, zawsze raczej przykryta była lub w torbie i w opakowaniu. Poza tym czas pobytu w miejscach non stop nasłonecznionych też był raczej ograniczony. Nie twierdzę, że nie należy z tego korzystać, ale jeżeli nie mamy tego typu dobrodziejstwa to nie popadajmy w panikę.
Zawsze powtarzam, że przy cukrzycy, jak i w normalnym życiu należy zachować zdrowy rozsądek. Moim zdaniem najważniejsze jest obserwowanie samego siebie. Jeżeli jesteś rodzicem dziecka, które choruje na cukrzycę i planujesz podróż, to jestem przekonana, że jesteś na to gotowy (gotowa).
Kilka razy miałam przy sobie zaświadczenie od lekarza, że choruję i jakie przyjmuję leki. Jednak od dłuższego czasu nie zabieram go ze sobą. Na lotniskach nigdy nie zdarzyło mi się, że ktoś tego ode mnie wymagał. Nawet podczas kontroli bezpieczeństwa już od dłuższego czasu nikt nie sprawdzał mi bagażu pod kontem glukometru czy penów. Warto jednak o tym pamiętać lecąc do krajów mniej rozwiniętych (chociaż tam to i kontrola może być mniej restrykcyjna).
Kiedy 14 lat jechałam do Wielkiej Brytanii do pracy na 2 miesiące oczywiście miałam zapas zrobiony na dwa miesiące. Jak tylko zaczęłam pracować i otrzymałam National Insurance Number zgłosiłam się do lekarza, który po krótkim wywiadzie bez problemu przepisał mi receptę na insulinę. W dodatku nie musiałam za nią płacić, a i umówił mnie do kliniki i zapisał na badanie wzroku. W Polsce Lantus niestety nie był refundowany i za opakowanie musiałam płacić (jak dobrze pamiętam) około 300 zł. Warto więc zapoznać się z przepisami kraju, do którego wyruszamy, bo może się okazać, że pod pewnymi względami opieka medyczna może być inna ( ALE nie zawsze lepsza).
Raz zdarzyło mi się mieć problem „cukrzycowy”, co lepsze w Polsce. Zaplanowałam weekend w Trójmieście i niestety zapomniałam wziąć zapasu insuliny, a w penie zostało mi tylko dawki na jeden posiłek. Nie przypuszczałam, że w innym mieście problemem będzie wypisanie recepty. Na dyżurze weekendowym w przychodni, pani doktor kazała mi najpierw jechać na SOR. Powiedziała, że ona nie ma podglądu, że ja choruję na cukrzycę i nie może wypisać mi recepty ze zniżką, bo ja mogę insulinę potrzebować np. dla psa (co nie jest refundowane). Oczywiście nie miałam przy sobie zaświadczenia od lekarza, że choruję. Jedynie miałam swój sprzęt, czyli glukometr i pena z prawie z użytą insuliną. Długo musiałam prosić Panią doktor, wyciągnęłam też z portfela moją lekko pomiętą kartę informującą o tym, że choruję i żeby podać mi coś słodkiego. Wiadomo jednak, że taką kartę mógł wypełnić sobie każdy. Nie ma tam pieczątki lekarza ani instytucji, która potwierdziłaby moją chorobę. To wydarzenie jednak nauczyło mnie, żeby 2 razy sprawdzać czy mam ze sobą to co NAJWAŻNIEJSZE i w ilości wystarczającej na cały pobyt z zapasem.
Poniżej znajdziecie przydatne linki:
Karta informacyjna w 4 językach
Pamiętaj, że zawsze możesz się ze mną skontaktować przez formularz kontaktowy lub wysyłając wiadomość na Messengerze.